Nigdy nie wyjdę z podziwu jak niezwykłym reżyserem jest Akira Kurosawa. Chciałbym, żeby więcej współczesnych twórców miało choć połowę tej nienagannej pomyślności inscenizacyjnej, jaką miał on. W jego filmach nie ma ani jednego zmarnowanego kadru, ani chwili znużenia. Zawsze coś albo ktoś się rusza, przyciąga wzrok do ekranu, aktywizuje nas w akcję filmu. Mimo że wiele czerpał z tradycji teatralnej, choćby aktorską manierę kabuki, jak nikt rozumiał język kina.
Spowite mgłą zamczyska, niszczycielskie fale maszerujących przez pola armii, naszpikowany strzałami bohater z dzikim przerażeniem w oczach, malarsko wykadrowane labirynty lasów i zamieszkujące go motywy inspirowane japońską ludowością - te wszystkie obrazy zapisują się w pamięci każdego widza filmu. Olbrzymi rozmach, niesamowicie plastyczne budowanie przestrzeni i oryginalne pomysły na przedstawienie scen, które wcześniej mogła ograniczać scena teatralna.. ale i pewna subtelna kameralność, kiedy wydaje się konieczna, głównie w intymnych (choć pełnych emocjonalnego dystansu) scenach pomiędzy tutejszymi odpowiednikami Makbeta i Lady Makbet.
Jeśli już jesteśmy przy temacie języka - to właśnie słowo, poezja były zawsze najpotężniejszym narzędziem Szekspira. Nie to o czym opowiadał, a jak to wyrażał. Historie o zemście czy upadku moralnym człowieka istniały wcześniej, ale nikt jeszcze tak dobrze nie przedstawił targających bohaterami uczuć i stanów psychicznych poprzez ostre jak brzytwa werbalne wiązanki, jak robił to Bard. A u Kurosawy nie ma nic z oryginalnego tekstu Makbeta. Nie ma monologów o sztyletach czy przechodnich półcieniach, Tron we krwi opowiada w zasadzie wyłącznie wizualnie.
Tu należy wspomnieć o aktorstwie, a przede wszystkim o kreacji Toshiro Mifune, twórcy niewątpliwie wybitnym, choć czasami nieco wtórnym. Na pewno nie można po nim oczekiwać żadnego stopnia wstrzemięźliwości ani stonowania - zawsze szarżuje, krzyczy, miota się i robi nadekspresyjne miny, ale jest to na swój sposób zniuansowane, bo dzięki tym wszystkim rozlicznym agresywnym środkom, udaje mu się przeprowadzić bohatera poprzez całe spektrum emocji, przy tym wykorzystując o jakąś połowę mniej słów niż napisał Szekspir. Mifune zwykle grał łatwych do odczytania kabotynów, prostych ludzi prosto czujących. Tutaj musi grać dwulicowego, makiawelicznego, cynicznego drania, ale także z dominującą tragicznością, co nakazuje mu pójść o krok dalej aktorsko. I udaje mu się to w pełni, dlatego uważam to za najciekawszą rolę, w jakiej go widziałem. Nieco słabiej wypada stale skryta pod "maską" Lady grana przez Isuzu Yamadę, która średnio zapada w pamięć, dostaje niewiele czasu ekranowego i pola do popisu.
Film Kurosawy to wybitny przykład nie tylko specyficznej "wymiany kulturowej" z twórczością Williama, ale i wskazówka dla przyszłych twórców co do specyfiki robienia, lub raczej nierobienia teatru na ekranie. Film to medium wizualne i jakkolwiek możemy kochać teksty Szekspira, niechętni być do swobodniejszej interpretacji, według mnie przykład powinniśmy brać przede wszystkim od Japończyka, nie Olivierów czy Zeffirellich.
Komentarze
Prześlij komentarz