Przejdź do głównej zawartości

Król Lew (1994)

Trudno zachować nawet pozory obiektywizmu w przypadku filmu, który tak wiele znaczy dla co najmniej dwóch pokoleń, w tym mojego, stał się jednym z dzieł definiujących nasze dzieciństwo. Do dziś nieodparcie wzruszająca wielu, czołowa produkcja "disnejowskiego renesansu" lat 90'tych na zawsze zakorzeniła się w popkulturze. Jest to też oczywiście wariacja na temat szekspirowskiego Hamleta, choć nie tylko, bo historia młodego księcia wyrastającego z hedonizmu i uczącego się odpowiedzialności, ma wiele wspólnego z często powracającym na tym blogu Henrykiem IV.
Ciężko powiedzieć coś oryginalnego o dziele, w którym każdy element osiągnął rangę kultowości. Każda postać, każda scena, każda piosenka. Rewolucyjne połączenie animacji tradycyjnej z komputerową. Niektórzy z bardziej krzykliwych fanów są w stanie zdiagnozować u kogoś psychopatię na podstawie tego, że nie płakał po Mufasie. Również mam do niej niezwykły sentyment i nie będę rzucał kamieniami w tę animację, choć zdecydowanie nie uważam jej za najlepsze co wytwórnia Disneya ma w swoim dorobku. Chciałbym skupić się na kilku mało znaczących rysach w owym filmie, które zakłócają mój odbiór jego jako arcydzieła.
Simba, nawet pomimo bezbarwnego voice-actingu Brodericka jest pamiętnym protagonistą, choć nieszczególnie dobrze napisanym. Poznajemy go jako małego, nieznośnego, narcystycznego, nieczułego na cierpienia innych lewka, który po przeżyciu niemałej traumy staje się nieciekawą ciepłą kluchą wychowywaną przez dwóch hipisów z puszczy. Nie przechodzi żadnej konkretnej przemiany, nie można wyznaczyć mu momentów przejścia. Sugestia istnieje, że to przez kobietę (swoją drogą Nala też nie ma zbyt wiele do zaoferowania jako postać, ciężko doszukać się jakiejś konsekwentnie budowanej chemii między bohaterami, a romans jest nieprzekonujący) albo dzięki inspirującemu mentorowi. Simba nie przechodzi żadnego treningu do walki ze swoim nemezis, po prostu nagle decyduje się stawić czoła problemom i wszystko mu się przypadkiem udaje. Styl życia Timona i Pumby, który powstrzymywał bohatera tak długo od działania, nie ulega żadnej krytyce, a oni stają się po prostu kolejnymi narzędziami do wybawienia protagonisty z opałów.
Nade wszystko cierpi sam przekaz filmu. Centralnym konfliktem filmu jest to, że Simba czuje się pośrednio winny śmierci ojca i musi wziąć za nią odpowiedzialność, nawet kosztem swojego królewskiego tytułu. Nie jest on jednak po prawdzie tego przykrego zdarzenia winowajcą, Skaza mu to wmówił, by pozbyć się chłopaka. Gdy jednak w końcu Simbę wywołują do tablicy i musi się przyznać - wszyscy przyjaciele się od niego odwracają i zostaje sam na polu bitwy. Jest na przegranej pozycji. Ale zaraz, Skaza w końcu mówi prawdę i... Simba zyskuje z powrotem przychylność najbliższych, którzy pomagają mu stawić czoło wspólnemu wrogowi. Pokonanie go nie byłoby możliwe bez pomocy sprzymierzeńców. Nie ma to jak samo-rozwiązujące się problemy. Czyli co, weź odpowiedzialność za swoje czyny, bo może ci się poszczęści i okaże się, że jednak twojej winy nie było? Przyznacie, że niezbyt to brzmi. To oczywiście pewna nadinterpretacja wydarzeń z filmu, ale przez takie łatwe do zakwestionowania szczegóły, scenariusz jako opowieść, jakby nie patrzeć dydaktyczna, trochę się sypie.
To wszystko można zaszufladkować jako czepialstwo, bo niezależnie ile wad wypunktujemy w historii Króla Lwa, tak czy siak pozostanie legendą, choćby ze względu na emocje jakie wzbudza. To pamiętna, animowana podróż z rozczulającymi bohaterami i ich relacjami, sporą dawką zabawy, wpadającymi w ucho piosenkami i nawet interesującymi parafrazami Barda. Hakuna matata, chciałoby się powiedzieć.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tron we krwi (1957)

Nigdy nie wyjdę z podziwu jak niezwykłym reżyserem jest Akira Kurosawa. Chciałbym, żeby więcej współczesnych twórców miało choć połowę tej nienagannej pomyślności inscenizacyjnej, jaką miał on. W jego filmach nie ma ani jednego zmarnowanego kadru, ani chwili znużenia. Zawsze coś albo ktoś się rusza, przyciąga wzrok do ekranu, aktywizuje nas w akcję filmu. Mimo że wiele czerpał z tradycji teatralnej, choćby aktorską manierę kabuki, jak nikt rozumiał język kina. Jeśli już jesteśmy przy temacie języka - to właśnie słowo, poezja były zawsze najpotężniejszym narzędziem Szekspira. Nie to o czym opowiadał, a jak to wyrażał. Historie o zemście czy upadku moralnym człowieka istniały wcześniej, ale nikt jeszcze tak dobrze nie przedstawił targających bohaterami uczuć i stanów psychicznych poprzez ostre jak brzytwa werbalne wiązanki, jak robił to Bard. A u Kurosawy nie ma nic z oryginalnego tekstu Makbeta . Nie ma monologów o sztyletach czy przechodnich półcieniach, Tron we krwi opowiada w zas

Koriolan (2011)

Koriolan to prawdopodobnie moja ulubiona z tragedii Szekspira, choć nie do końca rozumiem dlaczego. W końcu jest bardzo prosta, schematyczna i przewidywalna konstrukcyjnie, dysputy polityczne znacząco przyćmiewają dramaty osobiste, a nade wszystko sztukę pozbawiono psychologizowania - kompletny brak popisowych monologów i solilokwiów. To rzecz behawiorystyczna, tu działania bohaterów mówią wszystko, co musimy o nich wiedzieć, a resztę kształtuje siła sugestii. To bardzo trudny do przedstawienia dramat, a w kinie przez długi czas praktycznie nie istniał. Temat podjął debiutujący jako reżyser Ralph Fiennes. Jak mu się to udało? Pomysł oparł na przeniesieniu dramatu w konwencję filmu wojennego, miejscem akcji uczynił fikcyjny współczesny Rzym, do złudzenia przypominający rzeczywistość europejskich państw socjalistycznych i postkomunistycznych, a sama przedstawiona wojna z kolei cytuje konflikty bałkańskie po upadku ZSRR. Żołnierze używają nowoczesnej broni palnej, plebejusze strajkuj