Czy można popełnić dobrą ekranizację złego tekstu, nadając mu nową artystyczną jakość? Julie Taymor udowodniła swoim dziełem, że tak, o ile mamy wystarczająco dużo inscenizacyjnej inwencji i nieprzeciętne poczucie estetyki. Tytus Andronikus jest koszmarnym dramatem, na którym krytycy nie pozostawili suchej nitki. Wulgarny, epatujący bezsensownym okrucieństwem i kompletnie pusty - tak się o nim zwyczajowo mówiło. Przeniesienie niechlubnej ramoty wielkiego dramaturga na ekran, na przełomie wieków, w epoce postmodernizmu wydawać się może pomysłem karkołomnym. Jednak na przekór wszystkiemu film amerykańskiej reżyserki okazał się naprawdę intrygującym tworem swoich czasów i być może, w kilku aspektach - czymś wybitnym.
Już pierwsza sekwencja pozbawi nas złudzeń, że będzie to zwyczajna adaptacja sztuki. Zamiast do starożytnego Rzymu, przenosi nas do mieszkania perfekcyjnej amerykańskiej rodziny, jakby wyjętego z reklamy z lat 50'tych. Ten idylliczny obrazek zakłóca nam przepełniony niezrozumiałą agresją, pastwiący się nad swoimi humanoidalnymi zabawkami mały chłopiec. Beztroska zabawa w wojnę zostaje jednak brutalnie przerwana eksplozją, po którym szkrab zostaje wyniesiony z bombardowanego mieszkania przez wojownika rodem z innej epoki. Teraz znajdujemy się w antycznym amfiteatrze, co powinno sugerować wejście na właściwe tory. Jednak zaraz po tym na scenę wchodzi ożywiona, chińska terakotowa armia... a to dopiero pierwsze pięć minut filmu.
Takich niespodzianek reżyserka zaserwuje nam jeszcze wiele. Zmiany na gruncie planu czasowego czy stylu narracji nie są podyktowane żadnym racjonalnymi zasadami, a raczej tym, co najintensywniej może zadziałać na widza w danym dramaturgicznym momencie. I choć treściowo podążamy niewolniczo za słowem Szekspira, to formalnie idziemy całkowicie w poprzek. Raz będziemy oglądać wystawne, pompatyczne widowisko, innym razem groteskowe dziwactwo budzące skojarzenia z dziełami Greenawaya czy Felliniego, jeszcze innym razem wideoklip rodem z MTV.
Te estetyczne harce dodatkowo wzbogacają treść - zamiast banalnej tragedii zemsty, dostajemy uniwersalny traktat o przemocy, o barbarzyństwie, od którego jako ludzie chcemy się odciąć, rzucić w niepamięć jako relikt przeszłości, świata pozbawionego empatii, z którym pozornie nie mamy nic wspólnego. Reżyserka ma nieskończenie wiele pomysłów, jak dzięki wymyślnej inscenizacji i doskonałemu rozumienia języka filmu utrzymać nasze zainteresowanie, pozbyć się teatralności. Co nie znaczy, że rzecz nie broniłaby się samymi aktorami - zarówno zwykle stonowany, a tutaj miejscami zaskakująco kabotyński Hopkins, jak i dynamit z bardzo krótkim lontem w postaci Jessici Lange w roli królowej Gotów, czy soczyście zmanierowany, homoerotyczny Cumming jako cesarz, dają prawdziwy popis we wszystkich kluczowych dramatycznych momentach.
Dzieło Julie Taymor podzieliło widzów i krytyków. Jeśli to co do tej pory wypunktowałem zainteresowało was w jakimś stopniu, z pewnością nie będziecie zawiedzeni. Jeśli jednak jesteście szekspirowskimi purystami, albo cenicie sobie konwencjonalną spójność i nie przepadacie za eksperymentami formalnymi - lepiej trzymajcie się od filmu z daleka, bo dla kogoś z uczuleniem na postmodernizm, seans Tytusa może okazać się prawdziwą torturą.
Komentarze
Prześlij komentarz