Na reprezentatywny dla będącego na marginesie kina komercyjnego w USA lat 50'tych gatunku science fiction film Zakazana Planeta patrzy się dziś trochę z politowaniem. Nie tylko ze względu na urokliwe w swojej przestarzałości efekty, malowane tła czy scenografie, ale też niezdarne ambicje intelektualne twórców. Jest to rzecz przełomowa pod kilkoma względami, choćby jako pierwsza znana produkcja o eksploracji kosmosu z zupełnie nowym, wykreowanym światem, kiedy większość sci-fi z tego okresu opowiadało o ataku kosmitów na Ziemię. Wyróżniał się też tym, że poza pulpowym rodowodem fantastyczno-naukowym, czerpał także z klasycznej literatury - to luźne nawiązanie do szekspirowskiej Burzy.
Z oryginału pożycza jednak tylko trzon historii - mała grupka osób z ważną misją trafia na wyspę, bądź planetę zamieszkaną przez starego pustelnika z kompleksem Boga, jego córkę, którą ten pragnie oddać pod władzę innego mężczyzny oraz wiernego służącego, w przypadku Planety robota Robby'ego. O ile jednak Burzę odczytuje się głównie jako opowieść o zemście, sprawczej mocy artysty i kolonialnym odczłowieczeniu, film Wilcoxa to psychoanalityczny horror o potworach drzemiących w człowieku.
Sam koncept science-fiction jest naprawdę inteligentny i aż proszący się o bardziej kompleksowe rozwinięcie. Ambitny naukowiec eksperymentujący z obcą technologią zwiększającą jego potencjał intelektualny i pozwalającą mu kreować zaawansowane i funkcjonalne wynalazki, spełniające wszystkie jego potrzeby samą siłą woli. Oczywiście nic dobrego z tego nie może wyjść, bo człowiek ułomną istotą jest, a jego potencjał ogranicza nieujarzmiona jaźń. W pewnym sensie jest to też opowieść z motywem frankensteinowskim, w której potworem staje się sama podświadomość twórcy.
Tym właśnie wysokim poziomem ideowym Zakazana Planeta zaskoczyła mnie najbardziej, bo większość wczesnych produkcji z tego gatunku jakie znam, to albo bardzo kiczowate bajeczki, albo polityczne agitki pod płaszczykiem ciekawych konceptów. To oczywiście nie jest jeszcze Odyseja Kosmiczna, nie powiedziałbym że artystycznie to nawet poziom oryginalnej Planety Małp. Scenariuszowo jest płytko i banalnie, aktorstwo ma wciąż ten niezamierzony campowy sznyt, występuje przestarzała polityka genderowa, a gdy skupiamy się na wątkach innych niż ten naukowy jest nudno i schematycznie. Od strony estetycznej old-schoolowość urzeka, jeśli się spojrzy na sztuczność z przymrużeniem oka, ale gdy chcemy traktować efekty na poważnie w kulminacyjnych scenach akcji i napięcia... może to okazać się niemożliwe.
Na pewno film powinni znać fani science-fiction, choć bardziej z przyczyn historycznych niż intelektualnych czy artystycznych. Ciężko mówić o nim dziś jako arcydziele, zdecydowanie nie wytrzymał próby czasu. Choć uwielbiam campową estetykę starego kina klasy B i dobrze wspominam wiele z niezamierzenie komicznych scen filmu, to nie jest coś, do czego bym chętnie wracał i nie nazwałbym go konsekwentnie ekscytującym seansem dla współczesnego widza.
Komentarze
Prześlij komentarz