Przejdź do głównej zawartości

Zakazana Planeta (1956)

Na reprezentatywny dla będącego na marginesie kina komercyjnego w USA lat 50'tych gatunku science fiction film Zakazana Planeta patrzy się dziś trochę z politowaniem. Nie tylko ze względu na urokliwe w swojej przestarzałości efekty, malowane tła czy scenografie, ale też niezdarne ambicje intelektualne twórców. Jest to rzecz przełomowa pod kilkoma względami, choćby jako pierwsza znana produkcja o eksploracji kosmosu z zupełnie nowym, wykreowanym światem, kiedy większość sci-fi z tego okresu opowiadało o ataku kosmitów na Ziemię. Wyróżniał się też tym, że poza pulpowym rodowodem fantastyczno-naukowym, czerpał także z klasycznej literatury - to luźne nawiązanie do szekspirowskiej Burzy.
Z oryginału pożycza jednak tylko trzon historii - mała grupka osób z ważną misją trafia na wyspę, bądź planetę zamieszkaną przez starego pustelnika z kompleksem Boga, jego córkę, którą ten pragnie oddać pod władzę innego mężczyzny oraz wiernego służącego, w przypadku Planety robota Robby'ego. O ile jednak Burzę odczytuje się głównie jako opowieść o zemście, sprawczej mocy artysty i kolonialnym odczłowieczeniu, film Wilcoxa to psychoanalityczny horror o potworach drzemiących w człowieku.
Sam koncept science-fiction jest naprawdę inteligentny i aż proszący się o bardziej kompleksowe rozwinięcie. Ambitny naukowiec eksperymentujący z obcą technologią zwiększającą jego potencjał intelektualny i pozwalającą mu kreować zaawansowane i funkcjonalne wynalazki, spełniające wszystkie jego potrzeby samą siłą woli. Oczywiście nic dobrego z tego nie może wyjść, bo człowiek ułomną istotą jest, a jego potencjał ogranicza nieujarzmiona jaźń. W pewnym sensie jest to też opowieść z motywem frankensteinowskim, w której potworem staje się sama podświadomość twórcy.
Tym właśnie wysokim poziomem ideowym Zakazana Planeta zaskoczyła mnie najbardziej, bo większość wczesnych produkcji z tego gatunku jakie znam, to albo bardzo kiczowate bajeczki, albo polityczne agitki pod płaszczykiem ciekawych konceptów. To oczywiście nie jest jeszcze Odyseja Kosmiczna, nie powiedziałbym że artystycznie to nawet poziom oryginalnej Planety Małp. Scenariuszowo jest płytko i banalnie, aktorstwo ma wciąż ten niezamierzony campowy sznyt, występuje przestarzała polityka genderowa, a gdy skupiamy się na wątkach innych niż ten naukowy jest nudno i schematycznie. Od strony estetycznej old-schoolowość urzeka, jeśli się spojrzy na sztuczność z przymrużeniem oka, ale gdy chcemy traktować efekty na poważnie w kulminacyjnych scenach akcji i napięcia... może to okazać się niemożliwe.
Na pewno film powinni znać fani science-fiction, choć bardziej z przyczyn historycznych niż intelektualnych czy artystycznych. Ciężko mówić o nim dziś jako arcydziele, zdecydowanie nie wytrzymał próby czasu. Choć uwielbiam campową estetykę starego kina klasy B i dobrze wspominam wiele z niezamierzenie komicznych scen filmu, to nie jest coś, do czego bym chętnie wracał i nie nazwałbym go konsekwentnie ekscytującym seansem dla współczesnego widza.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tron we krwi (1957)

Nigdy nie wyjdę z podziwu jak niezwykłym reżyserem jest Akira Kurosawa. Chciałbym, żeby więcej współczesnych twórców miało choć połowę tej nienagannej pomyślności inscenizacyjnej, jaką miał on. W jego filmach nie ma ani jednego zmarnowanego kadru, ani chwili znużenia. Zawsze coś albo ktoś się rusza, przyciąga wzrok do ekranu, aktywizuje nas w akcję filmu. Mimo że wiele czerpał z tradycji teatralnej, choćby aktorską manierę kabuki, jak nikt rozumiał język kina. Jeśli już jesteśmy przy temacie języka - to właśnie słowo, poezja były zawsze najpotężniejszym narzędziem Szekspira. Nie to o czym opowiadał, a jak to wyrażał. Historie o zemście czy upadku moralnym człowieka istniały wcześniej, ale nikt jeszcze tak dobrze nie przedstawił targających bohaterami uczuć i stanów psychicznych poprzez ostre jak brzytwa werbalne wiązanki, jak robił to Bard. A u Kurosawy nie ma nic z oryginalnego tekstu Makbeta . Nie ma monologów o sztyletach czy przechodnich półcieniach, Tron we krwi opowiada w zas

Król Lew (1994)

Trudno zachować nawet pozory obiektywizmu w przypadku filmu, który tak wiele znaczy dla co najmniej dwóch pokoleń, w tym mojego, stał się jednym z dzieł definiujących nasze dzieciństwo. Do dziś nieodparcie wzruszająca wielu, czołowa produkcja "disnejowskiego renesansu" lat 90'tych na zawsze zakorzeniła się w popkulturze. Jest to też oczywiście wariacja na temat szekspirowskiego Hamleta , choć nie tylko, bo historia młodego księcia wyrastającego z hedonizmu i uczącego się odpowiedzialności, ma wiele wspólnego z często powracającym na tym blogu Henrykiem IV. Ciężko powiedzieć coś oryginalnego o dziele, w którym każdy element osiągnął rangę kultowości. Każda postać, każda scena, każda piosenka. Rewolucyjne połączenie animacji tradycyjnej z komputerową. Niektórzy z bardziej krzykliwych fanów są w stanie zdiagnozować u kogoś psychopatię na podstawie tego, że nie płakał po Mufasie. Również mam do niej niezwykły sentyment i nie będę rzucał kamieniami w tę animację, choć zde

Koriolan (2011)

Koriolan to prawdopodobnie moja ulubiona z tragedii Szekspira, choć nie do końca rozumiem dlaczego. W końcu jest bardzo prosta, schematyczna i przewidywalna konstrukcyjnie, dysputy polityczne znacząco przyćmiewają dramaty osobiste, a nade wszystko sztukę pozbawiono psychologizowania - kompletny brak popisowych monologów i solilokwiów. To rzecz behawiorystyczna, tu działania bohaterów mówią wszystko, co musimy o nich wiedzieć, a resztę kształtuje siła sugestii. To bardzo trudny do przedstawienia dramat, a w kinie przez długi czas praktycznie nie istniał. Temat podjął debiutujący jako reżyser Ralph Fiennes. Jak mu się to udało? Pomysł oparł na przeniesieniu dramatu w konwencję filmu wojennego, miejscem akcji uczynił fikcyjny współczesny Rzym, do złudzenia przypominający rzeczywistość europejskich państw socjalistycznych i postkomunistycznych, a sama przedstawiona wojna z kolei cytuje konflikty bałkańskie po upadku ZSRR. Żołnierze używają nowoczesnej broni palnej, plebejusze strajkuj