Tragedia Ryszarda III od zawsze była nieco problematyczna dla krytyków. Z jednej strony jest genialna językowo, zawiera jedne z najlepszych lirycznie monologów w twórczości Barda, z drugiej to nieco płytki i banalny dramat, którego głównym celem zdaje się być demonizowanie postaci historycznej. Wpływ na kulturę, także popularną, ma nieoceniony. Wystarczy spojrzeć nawet na cierpiący ostatnio na wypalenie serial House of Cards i postać makiawelicznego polityka, wyjawiającego swoją prawdziwą twarz i intencje tylko w łamiących czwartą ścianę monologach. A sam dramat też wielokrotnie przenoszono na ekran, choćby bardzo klasyczna i zachowawcza wersja Oliviera. Najciekawsza jednak będzie zapewne uwspółcześniająca interpretacja Richarda Loncraine'a z Ianem McKellenem w roli tytułowej.
Podobnie jak w opisywanym już wcześniej na blogu Koriolanie - oryginalny tekst zachowano (choć w mocno i, czasami krzywdząco okrojonej formie), ale akcję przeniesiono w inne realia, mianowicie lata 30'te i przypominającą III Rzeszę, fikcyjną faszystowską Brytanię. Zamiast w tradycyjnych szlacheckich strojach, bohaterowie chodzą umundurowani. Bawią się w neogotyckim Royal Pavilion, w wystawnych wnętrzach jak z filmów Viscontiego, a więźniów trzymają w bunkrach przypominających nazistowskie katownie. Bitwy toczą pod elektrownią z okładki Pink Floydów, a zamiast koni, "dosiadają" czołgów i jeepów. No i słuchają dużo jazzu i ragtime'ów.
Sam ten wyjściowy pomysł inscenizacyjny nie jest oczywiście w żadnym stopniu nowy i ma dość długą historię na deskach teatru. Reżyser i aktorzy podeszli jednak do tego, skrajnie nieoryginalnego tematu z dużą samoświadomością i autoironią, przerysowując oczywiste analogie i ikonografię. Rezygnują z realizmu i idą w groteskę. Całość jest komiczna, kreskówkowa i kiczowata, ale czy nie taka jest trochę ta sztuka, jeśli spojrzymy na nią z dystansu? Wystarczy tylko podkręcić estetykę i cała ta śmieszność unaocznia się. Niech zacznie padać deszcz w momencie, gdy Clarence wygłasza swój monolog. Niech cały perwersyjny flirt Ryszarda z Anną odbywa się w kostnicy. Niech król uzurpator w ostatnich swoich chwilach śmieje się diabolicznie, spadając w cyfrowe płomienie. Zapomnijmy o wszelkich granicach dobrego smaku.
Wszystko to wypada soczyście campowo i zapewnia sporo dobrej zabawy. Rodzi jednak pewne problemy z dramaturgią filmu. Otóż obierając taką konwencję, widz szybko dystansuje się od wszelkich emocji, które miała w zamierzeniu wzbudzać tragedia i nie jest w stanie traktować niczego poważnie. Czasami na przekór wszystkiemu ta sztuka się udaje, dzięki fantastycznym kreacjom aktorów, którzy mają jednak pewne granice autoironicznego podejścia do postaci. Najczęściej jednak odczuwałem pewien dysonans poznawczy, nie byłem w stanie odróżnić, kiedy aktorzy próbowali wygrać sceny serio, a kiedy celowo przesadzali, choć i to można uznać za swoistą zaletę - w pewnym sensie stawia to wyzwanie widzowi, który zaczyna kwestionować swój smak. A skład obsady tu naprawdę imponuje, oprócz McKellena wyróżniają się m.in.: Annete Benning, Maggie Smith, Kristin Scott Thomas i Nigel Hawthorne. Wątpliwości budzi niepasująca obecność Roberta Downeya Jr. i pijanego Irlandczyka z The Wire, choć nie mają wystarczająco czasu ekranowego, by dzieło na ich rolach straciło.
Na pewno film można pochwalić za to, że udaje mu się to, co według mnie powinno być najważniejsze w adaptowaniu Szekspira na ekran - nie jest teatrem. To zdecydowanie kino. Niezbyt dobre kino, świadome tego, w jak złym guście jest i konsekwentne w tym co robi. To się liczy. Choć, z potrzeb dynamizmu zubaża dramat o kilka wg mnie kluczowych kwestii dialogowych (gdzie "No beast so fierce.."?), ale za to wzbogaca opowiadaniem wizualnym. Nie jest to nic wybitnego, jednak z pewnością film warty zapamiętania i spełniający swoją rolę.
Komentarze
Prześlij komentarz