Przejdź do głównej zawartości

Ryszard III (1995)

Tragedia Ryszarda III od zawsze była nieco problematyczna dla krytyków. Z jednej strony jest genialna językowo, zawiera jedne z najlepszych lirycznie monologów w twórczości Barda, z drugiej to nieco płytki i banalny dramat, którego głównym celem zdaje się być demonizowanie postaci historycznej. Wpływ na kulturę, także popularną, ma nieoceniony. Wystarczy spojrzeć nawet na cierpiący ostatnio na wypalenie serial House of Cards i postać makiawelicznego polityka, wyjawiającego swoją prawdziwą twarz i intencje tylko w łamiących czwartą ścianę monologach. A sam dramat też wielokrotnie przenoszono na ekran, choćby bardzo klasyczna i zachowawcza wersja Oliviera. Najciekawsza jednak będzie zapewne uwspółcześniająca interpretacja Richarda Loncraine'a z Ianem McKellenem w roli tytułowej.
Podobnie jak w opisywanym już wcześniej na blogu Koriolanie - oryginalny tekst zachowano (choć w mocno i, czasami krzywdząco okrojonej formie), ale akcję przeniesiono w inne realia, mianowicie lata 30'te i przypominającą III Rzeszę, fikcyjną faszystowską Brytanię. Zamiast w tradycyjnych szlacheckich strojach, bohaterowie chodzą umundurowani. Bawią się w neogotyckim Royal Pavilion, w wystawnych wnętrzach jak z filmów Viscontiego, a więźniów trzymają w bunkrach przypominających nazistowskie katownie. Bitwy toczą pod elektrownią z okładki Pink Floydów, a zamiast koni, "dosiadają" czołgów i jeepów. No i słuchają dużo jazzu i ragtime'ów.
Sam ten wyjściowy pomysł inscenizacyjny nie jest oczywiście w żadnym stopniu nowy i ma dość długą historię na deskach teatru. Reżyser i aktorzy podeszli jednak do tego, skrajnie nieoryginalnego tematu z dużą samoświadomością i autoironią, przerysowując oczywiste analogie i ikonografię. Rezygnują z realizmu i idą w groteskę. Całość jest komiczna, kreskówkowa i kiczowata, ale czy nie taka jest trochę ta sztuka, jeśli spojrzymy na nią z dystansu? Wystarczy tylko podkręcić estetykę i cała ta śmieszność unaocznia się. Niech zacznie padać deszcz w momencie, gdy Clarence wygłasza swój monolog. Niech cały perwersyjny flirt Ryszarda z Anną odbywa się w kostnicy. Niech król uzurpator w ostatnich swoich chwilach śmieje się diabolicznie, spadając w cyfrowe płomienie. Zapomnijmy o wszelkich granicach dobrego smaku.
Wszystko to wypada soczyście campowo i zapewnia sporo dobrej zabawy. Rodzi jednak pewne problemy z dramaturgią filmu. Otóż obierając taką konwencję, widz szybko dystansuje się od wszelkich emocji, które miała w zamierzeniu wzbudzać tragedia i nie jest w stanie traktować niczego poważnie. Czasami na przekór wszystkiemu ta sztuka się udaje, dzięki fantastycznym kreacjom aktorów, którzy mają jednak pewne granice autoironicznego podejścia do postaci. Najczęściej jednak odczuwałem pewien dysonans poznawczy, nie byłem w stanie odróżnić, kiedy aktorzy próbowali wygrać sceny serio, a kiedy celowo przesadzali, choć i to można uznać za swoistą zaletę - w pewnym sensie stawia to wyzwanie widzowi, który zaczyna kwestionować swój smak. A skład obsady tu naprawdę imponuje, oprócz McKellena wyróżniają się m.in.: Annete Benning, Maggie Smith, Kristin Scott Thomas i Nigel Hawthorne. Wątpliwości budzi niepasująca obecność Roberta Downeya Jr. i pijanego Irlandczyka z The Wire, choć nie mają wystarczająco czasu ekranowego, by dzieło na ich rolach straciło.
Na pewno film można pochwalić za to, że udaje mu się to, co według mnie powinno być najważniejsze w adaptowaniu Szekspira na ekran - nie jest teatrem. To zdecydowanie kino. Niezbyt dobre kino, świadome tego, w jak złym guście jest i konsekwentne w tym co robi. To się liczy. Choć, z potrzeb dynamizmu zubaża dramat o kilka wg mnie kluczowych kwestii dialogowych (gdzie "No beast so fierce.."?), ale za to wzbogaca opowiadaniem wizualnym. Nie jest to nic wybitnego, jednak z pewnością film warty zapamiętania i spełniający swoją rolę.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Tron we krwi (1957)

Nigdy nie wyjdę z podziwu jak niezwykłym reżyserem jest Akira Kurosawa. Chciałbym, żeby więcej współczesnych twórców miało choć połowę tej nienagannej pomyślności inscenizacyjnej, jaką miał on. W jego filmach nie ma ani jednego zmarnowanego kadru, ani chwili znużenia. Zawsze coś albo ktoś się rusza, przyciąga wzrok do ekranu, aktywizuje nas w akcję filmu. Mimo że wiele czerpał z tradycji teatralnej, choćby aktorską manierę kabuki, jak nikt rozumiał język kina. Jeśli już jesteśmy przy temacie języka - to właśnie słowo, poezja były zawsze najpotężniejszym narzędziem Szekspira. Nie to o czym opowiadał, a jak to wyrażał. Historie o zemście czy upadku moralnym człowieka istniały wcześniej, ale nikt jeszcze tak dobrze nie przedstawił targających bohaterami uczuć i stanów psychicznych poprzez ostre jak brzytwa werbalne wiązanki, jak robił to Bard. A u Kurosawy nie ma nic z oryginalnego tekstu Makbeta . Nie ma monologów o sztyletach czy przechodnich półcieniach, Tron we krwi opowiada w zas

Król Lew (1994)

Trudno zachować nawet pozory obiektywizmu w przypadku filmu, który tak wiele znaczy dla co najmniej dwóch pokoleń, w tym mojego, stał się jednym z dzieł definiujących nasze dzieciństwo. Do dziś nieodparcie wzruszająca wielu, czołowa produkcja "disnejowskiego renesansu" lat 90'tych na zawsze zakorzeniła się w popkulturze. Jest to też oczywiście wariacja na temat szekspirowskiego Hamleta , choć nie tylko, bo historia młodego księcia wyrastającego z hedonizmu i uczącego się odpowiedzialności, ma wiele wspólnego z często powracającym na tym blogu Henrykiem IV. Ciężko powiedzieć coś oryginalnego o dziele, w którym każdy element osiągnął rangę kultowości. Każda postać, każda scena, każda piosenka. Rewolucyjne połączenie animacji tradycyjnej z komputerową. Niektórzy z bardziej krzykliwych fanów są w stanie zdiagnozować u kogoś psychopatię na podstawie tego, że nie płakał po Mufasie. Również mam do niej niezwykły sentyment i nie będę rzucał kamieniami w tę animację, choć zde

Koriolan (2011)

Koriolan to prawdopodobnie moja ulubiona z tragedii Szekspira, choć nie do końca rozumiem dlaczego. W końcu jest bardzo prosta, schematyczna i przewidywalna konstrukcyjnie, dysputy polityczne znacząco przyćmiewają dramaty osobiste, a nade wszystko sztukę pozbawiono psychologizowania - kompletny brak popisowych monologów i solilokwiów. To rzecz behawiorystyczna, tu działania bohaterów mówią wszystko, co musimy o nich wiedzieć, a resztę kształtuje siła sugestii. To bardzo trudny do przedstawienia dramat, a w kinie przez długi czas praktycznie nie istniał. Temat podjął debiutujący jako reżyser Ralph Fiennes. Jak mu się to udało? Pomysł oparł na przeniesieniu dramatu w konwencję filmu wojennego, miejscem akcji uczynił fikcyjny współczesny Rzym, do złudzenia przypominający rzeczywistość europejskich państw socjalistycznych i postkomunistycznych, a sama przedstawiona wojna z kolei cytuje konflikty bałkańskie po upadku ZSRR. Żołnierze używają nowoczesnej broni palnej, plebejusze strajkuj